A o to przed wami kolejny rozdział. Nie jestem z niego zadowolona, wydaje mi się strasznie drętwy. Ale cóż, raz się żyję.
Zapraszam do czytania i komentowania.
Ps. Piosenka nazywa się Gryffindor Rally Cry. Może pojawić się problem z linkiem.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Express Londyn – Hogwart gnał przez pola południowej Szkocji mijając niewielkie farmy, ogromne, niekończące się pola i pojedyncze, znudzone owce jedzące trawę. Ponad pół tysiąca uczniów szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie rozlokowało się w dziesięciu wagonach i poddawało się typowym dla młodzieży zajęciom próbując umilić sobie podróż. Młodsi zajadali się fasolkami wszystkich smaków, trochę starsi rozgrywali kolejne, ekscytujące partie brydża, a najstarsi pokojowo rozmawiali i dokładnie omawiali swoją przyszłość. Parę par stało na korytarzu i poddawało się czynności popularnie zwanej jako „mizianie się”.
Ja sama siedziałam w jednym z przedziałów i ze znudzeniem przysłuchiwałam się dyskusji Alexa i Lucasa o zbliżających się Mistrzostwach Świata w Qudditchu i eliminacjach do nich. Ukochana Walia mojego przyjaciela wygrała niedawno trzysta dziesięć do piędziesięciu z Mołdawią zapewniając sobie jednocześnie miejsce w finałach. Pierwszy raz od trzydziestu lat.
- Jeśli Scott nie straci formy, Walijczycy mogą to wygrać- tłumaczył mojemu bratu Lucas.
- Tak- Alex pokiwał głową- Ale zapomniałeś o Japonii, w tym sezonie radzą sobie naprawdę dobrze.
Siedzący na ziemi, pod oknem Rade prychnął cicho i wrócił do czytania jakiejś powieści. Uśmiechnęłam się pod nosem widząc reakcję przyjaciela. Rade nigdy nie lubił Qudditcha, mecze między domami oglądał tylko wtedy kiedy grał Gryffindor, a miotły bał się jak diabeł święconej wody. Jakieś dwa lata temu, kiedy świętowaliśmy moje dołączenie do drużyny, chłopaki wymyślili, że zorganizują wyścigi na miotłach. Siłą wsadzili na jedną z nich biednego gryfona po czym zmusili go do latania wokół Hogwartu. Skończyło się tym, że chłopak utknął na dachu jednej z wież i kategorycznie odmówił zejścia.
- Jedna rzecz mnie zastanawia- odezwała się nagle Olivia która dotychczas siedziała skulona w fotelu przypatrując się mijanemu krajobrazowi.
- Co takiego? –popatrzyłam na nią pytającym wzrokiem. Jula wyjęła z uszu słuchawki, a Susan na chwilę przerwała mocowanie się z opakowanie pieprznych diabełków. Wszyscy z zaciekawieniem patrzyliśmy na blondynkę.
- Dlaczego ten cały Christie atakował dzieci smokerów? Po co mu to było? – Zagryzłam wargę słysząc to pytanie. Jedna z niewielu rzeczy która nie dawała nam i aurorom spokoju. Przed powrotem ze szkoły wiele razy dyskutowałam na ten temat z Alexem, ale nic ciekawego nie wymyśliliśmy.
- Morze się nudził- zaproponowała Susan wzruszając ramiona.
- Albo chciał kogoś porwać i szantażować nim smokerów- rzucił Lucas
- Chyba nie- Rade podrapał się po głowie po czym wstał gwałtownie, ściągnął z półki swój kufer i otworzył pokazując nam całą masę książek. – No co? – zapytał widząc nasze zdumione miny.
- Dobra Einsteinie- Alex rozsiadł się wygodnie na dwóch fotelach- Coś takiego wynalazł?
Mój przyjaciel uśmiechnął się chytrze i z samego dna walizki wydobył starą, zakurzoną księgę. Na jej brązowej okładce widniał delikatny rysunek smoka, a srebrna nić układała się w jakiś napis po grecku.
- „Legendy smoków”- przeczytał chłopak po raz kolejny wprawiając nas w osłupienie. Nie miałam pojęcia, że Rade rozumie grekę. – Znalazłem tę książkę podczas wakacji na jednym z targów w Atenach. Przez długi czas nie miałem okazji jej przeczytać, ale…
- W końcu się za nią wziąłeś. Tak wiemy- przerwałam mu lekko zirytowana. – Lepiej przejdź do sedna.
- Otóż- zaczął otwierając księgę gdzieś tak w połowie- istnieje pewna stara historia według której co pewien czas rodzi się dziecko mające nieograniczoną władzę nad ogniem i smokami. Podobno jest wstanie zrobić wszystko, zawładnąć całym światem. – Przełknęłam śliny spodziewając się do czego zmierza Rade. – Jest jednak jedno ale. Człowiek który ma taką moc z jakiegoś powody bardzo źle reaguję na dotyk platyny. W tej legendzie pewien władca pokonał czarnoksiężnika władającego ogniem, zrzucając na niego wielki wór platyny.
- Więc – założyłam nogę na nogę – Jeśli dobrze rozumiem, ten cały Christie chce znaleźć tego czarodzieja i wykorzystać jego moc do zawładnięcia nad światem. Nieprawdaż?
- Ale jak to robi? – zapytała się zdezorientowana Susan. Alex zmarszczył czoło zastanawiając się nad czymś po czym odpowiedział:
- Najprawdopodobniej zamachy są przeprowadzane za pomocą czegoś zrobionego z platyny. Ten wariat po prostu sprawdza kto zareaguje najgorzej.
- W takim razie po co mu reszta smokerów? – mruknęłam cicho sama do siebie. Mój brat wzruszył ramionami, a Lucas podrapał się po głowie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie drzwi otworzyły się, a do środka wpadła jedna z puchonek nie jaka Jenny Smith.
- Ratujcie, schowajcie, życie ocalcie! – krzyknęła odgarniając z twarzy długie do ramion, brązowe włosy.
- Co się stało? – zapytałam patrząc na nią jak na kosmitę. Dziewczyna przełknęła się ślinę, oglądnęła się za siebie po czym szybko wytłumaczyła nam o co chodzi.
- Ten ślizgon z siódmej klasy, Flynn się nazywa, od dwóch godzin próbuję zaprosić mnie na bal walentynkowy- powiedział zamykając drzwi do przedziału.
Chcąc nie chcą pomogliśmy koleżance w potrzebie. Alex starannie zasunął zasłony, ja rzuciłam na Jenny zaklęcie kameleona, a Lucas i Rade pomogli jej wdrapać się na półkę podwieszoną pod sufitem.
- Pamiętajcie, że mamy wyglądać jakby nic się nie stało- mruknęła Jula na nowo zakładając słuchawki. W tym samym momencie w wejściu ukazała się głowa wysokiego chłopaka odstającymi na wszystkie strony czarnymi włosami i zielonymi oczami.
- Cześć! – przywitał się uśmiechając się nerwowo. – Nie widzieliście gdzieś Jenny. Puchonka, szesnaście lat, brązowe włosy, piwne oczy…
Pokręciliśmy głowami dając do zrozumienia, że nikt taki tędy nie przechodził. Ślizgon westchnął ciężko po czym opuścił przedział.
- A tak w ogóle, to o jakim balu mowa? – zapytała Susan wkładając do ust czekoladową żabę.
∞∞∞∞∞∞
Był trzydziesty stycznia, sobota, dziewiąta rano. Wszyscy uczniowie siedzieli w Wielkiej Sali i pożerając śniadanie z zapałem dyskutowali o dzisiejszym meczu Qudditcha między Gryffindorem i Ravenclawem. Starcie to było o tyle wyjątkowe, że przekładane je już ze trzy razy z różnych, znanych tylko nauczycielom, powodów. W końcu jednak, mieszkańcy zamku zaprotestowali odkładania tego jakże ważnego meczu na później i po długiej dyskusji ustalili jego datę na przedostatni dzień stycznia.
Siedziałam przy stole Godryka i podenerwowana dłubałam łyżką w talerzu z owsianką. Nie miałam za grosz apetytu, byłam strasznie spięta, a siedzący obok James tylko pogarszał sytuacje. Mój kuzyn ubzdurał sobie, że jeśli powtórzy nam taktykę tysiąc pięćset razy to zagramy lepiej niż gdyby zrobił to tylko pięćset razy. Pocieszająca za to była myśl, że już za parę minut Alex i Fred wdrożą swój ( a dokładniej nasz) plan.
- Jeszcze minutka, jeszcze sekunda- mruczała pod nosem Jula nie odrywając wzroku od niedużego pilota z czerwonym guzikiem leżącego między nami.
- Teraz- powiedział Lucas, a moja przyjaciółka nacisnęła przycisk.
W tym momencie olbrzymie kotary zasłoniły okna, a czerwono – żółte, czarodziejskie reflektory zaczęły oświetlać salę. Stoły Ravenclawu i Gryffindoru rozsunęły się na boki robiąc tym samym miejsce ogromnej platformie która wynurzyła się z podłogi. Na platformie stał mój brat z mikrofonem, Fred z gitarą, Rade z keyboardem i niejaki Jason Zhang, piątoklasista i jedyna osoba w całym Domu która umiała grać na perkusji. Cała czwórka miała na sobie wszystkie dostępne na rynku gadżety Gryffindoru i uśmiechała się do zdziwionych uczniów i jeszcze bardziej zdziwionych nauczycieli.
- Weasley, Potter, Zhang- dyrektorka wstała gwałtownie z krzesła- Co wy wyprawiacie?
W odpowiedzi chłopcy zaczęli grać, a po jakiś dziesięciu sekundach po sali poniósł się głos mojego brata.
Today's the big game
The one we've waiting for
We're ready!
We'll represent the house flag of Gryffindor
We've gotta win!
The Ravenclaws, have got nothing on us
We'll defeat them
And even break a sweat
Śpiewał Alex wprawiając w osłupienie wszystkich obecnych. Wszystkich z wyjątkiem podekscytowanych gryfonów którzy tylko czekali na refren. Gdy w końcu nastąpił podnieśliśmy się po kolei z miejsc tworząc coś co od biedy mogło przypominać meksykańską falę. Potem drugoklasiści zaczęli tańczyć kankana, a reszta klaskała w rytm melodii. Wszystkich ogarnęła niesamowita euforia. Znów byliśmy zjednoczeni, znów byliśmy jedną, wielką rodziną
W końcu przedstawienie się skończyło, a platforma zjechała w dół równając się z podłogą. Wszyscy zebrani zaczęli wiwatować i nawet sama McGonagall podeszła do chłopaków pogratulować im występu.
- Teraz na pewno wygramy- powiedział James szczerząc się do mnie.
- Na pewno- odpowiedziałam po czym podbiegłam uściskać brata.